poniedziałek, 13 stycznia 2014

Offroadowy Sylwester 2013/2014r

Koniec roku... dla jednych szansa na lepsze czasy, dla innych czas nowych wyzwań, dla wielu czas spełniania nowych obietnic. Każdy jednak wiąże z nowym rokiem nowe nadzieje na lepsze jutro.

My też chcemy dalej robić to, co robimy, chcemy pokazywać Wam coraz to nowe miejsca, chcemy być po prostu lepsi! Ale do tego dążyć będziemy w 2014 roku.

A jak udało nam się zakończyć stary rok? Z przytupem :) !


Do świętowania Sylwestra wybraliśmy Skierbieszowski Park Krajobrazowy i jego okolice. Miejscem balu było nasze ulubione miejsce do spotkań: Stadnina Koni Debry w Lipinie Nowej. Miejsce dla nas magiczne i sentymentalne: tam właśnie zaczynaliśmy naszą przygodę z imprezami offroadowymi.
"Małe bieszczady", wzgórza poprzecinane głębokimi wąwozami - debrami, specyficzna gleba - lessy - lepiąca się maź, przyklejająca się wszędzie i zalepiająca opony skuteczniej niż cokolwiek innego. Dlatego właśnie na tych terenach, pomimo coraz popularniejszych opon gumowych w wozach konnych, użytkowano koła drewniane w furmankach. Tylko one zapewniały jako taką łatwość poruszania się po mokrych lessach. Czyli w skrócie... raj dla offroadu!

Zaczęliśmy we wtorek, 31.12.2013r. Siedemnaście aut stanęło o 9 rano w gotowości do walki :) Zima nas nie rozpieszczała... Po prostu nie przyszła. Śniegu nie ma, jedynie w zagłębieniach terenu można znaleźć pozostałości po listopadowych opadach. Nie ma co narzekać: nie ma śniegu - jest błoto! Tylko, że... zamrożone :/ Nie takie rzeczy przeżyliśmy w swoim offroadowym życiu :) Jedziemy. Ze stadniny można wyjechać albo asfaltem, albo wąwozem. Zgadnijcie, którędy pojechaliśmy :)


Wyjazd przez wąwóz, mocny podjazd i przed nami rozpostarł się widok, z jakiego słynie Skierbieszów. Może rozpostarł to za duże słowo, bo jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko nam: całe wzgórze na które wjechaliśmy zasłaniała gęsta mgła. Bez przeszkód przejechaliśmy spokojnie przez pola i lasy w okolicy Lipiny Starej, Osiczyny i Hajownik. Trochę asfaltowych dróg, minęliśmy miejscowość Szorcówka i znowu zagłębiliśmy się w labirynt szutrów. Wjechaliśmy na następne wysokie wzgórze i... znowu mgła. Zostaliśmy "okradzeni" z najpiękniejszych widoków jakie oferuje Skierbieszowski Park Krajobrazowy. "Małe Bieszczady" nie mogły pokazać swoich walorów. Na kilku kilometrach szutrów wjechaliśmy do Sławęcina. Tam znajduje się śliczna kapliczka na wodzie. Dojazd do niej jest bezproblemowy, można spokojnie odwiedzić to miejsce osobówką.

Ok, czas pobłocić! Las w Kornelówce przed nami, a jest to super miejsce do offroadu :)
Do wyboru prosto przez las lub delikatny objazd. Prosto przez las odpuściliśmy: zbyt ciężki przejazd, brak objazdów i wiele gałęzi, szkoda lakieru :) Są z nami też słabsze auta. Jedziemy delikatnym objazdem, co nie znaczy, że będzie lekko :) Jedziemy w stronę Rozdołów. Droga polna prowadzi przez torfowe łąki do lasu. Na drodze pozamarzane kałuże. W pewnym momencie lód załamuje się pod Jeepem Jacka. Pierszy szok, ten lód ma 12cm grubości! Nie spodziewaliśmy się tego, wiedząc, że przez ostatnie dni temperatura jest ciągle na plusie. Wyrywamy "Dzika" z pułapki. Reszta aut przejeżdża już bez przeszkód. W lesie bez problemów, duże auta jadą środkiem - lodołamacze :) Słabsze auta objeżdżają cięższe odcinki, posuwamy się do przodu bez problemów. Mijamy Rozdoły, asfaltem kierujemy się w stronę Kolonii Sitno. Po wyjeździe z lasu naszym oczom ukazuje się iście zimowy widok. Wszystko w koło pokryte grubą warstwą szronu. Każde drzewo wygląda jak ze szkła. Coś pięknego!

Mijamy Kolonię Sitno i kierujemy się z powrotem w las. Tuż przed dojazdem do najtrudniejszego odcinka robimy mały postój. Grzane wino (nie dla kierowców oczywiście!) skutecznie rozgrzewa i zachęca do zabawy. Znowu 2 drogi do wyboru: lewa łatwiejsza, prawa trudniejsza. Kilka aut jedzie lewą, ale pod Mitsubishi Marcina pęka lód. Auto siedzi po osie. Czas wypróbować wyciągarkę :) Grzegorz w Jeepie atakuje prawą! Pierwsza zamarznięta kałuża wytrzymuje, druga jednak już nie. Próba wyjazdu nie daje pozytywnych skutków. Następna wyciągarka w ruchu! Niestety przedni most skutecznie uniemożliwia wyciągnięcie auta. Dopiero rozbicie lodu przed samochodem przynosi skutek. Następne auta mają już łatwo. Część osób przejeżdża na pełnym gazie, część delikatnie. Droga pełna jest lodowych pułapek, co chwilę jakieś auto albo jest wyrywane na linie kinetycznej, albo wyciągarką. Pełna współpraca - to co w offroadzie jest najważniejsze.


Kilometr lasu, ale bawimy się tam spokojnie 2 godziny. Kamil w ferworze walki lekko wygiął drążek kierowniczy. Zaraz za lasem postanowiliśmy zrobić krótki postój. Adam dowiózł świetną grochówkę, chłopaki naprawili  Kamilowego Patrola.

Jedziemy dalej, czas się skierować w stronę Łazisk. Zanim jednak dojedziemy do lasu przed Łaziskami, mała przeszkoda do pokonania: droga jest dużo niżej, niż pola wokoło, przez co ciągle leży na niej śnieg. Twardy i ubity. Jadę pierwszy, próbuję się przebić, ale się nie da. Objeżdżamy odcinek - szkoda czasu. Przejeżdżamy przez las, sceneria jest iście jesienna - wszędzie leżą złote, czerwone i żółte liście.

Z Łazisk lecimy na Suchodębie, a potem polami do trasy Skierbieszów - Zamość. Dochodzi godzina 16, podejmujemy decyzję, że czas wracać na Stadninę. Przecież nasz piękne kobiety potrzebują chwili odpoczynku i zrobienia się na bóstwo :).




Bal zaczął się o 20. Za całe przygotowanie jedzenia odpowiada, jak zwykle zresztą, Adam. Przez co nie trzeba się zastanawiać, czy będzie smacznie. Zawsze jest pysznie! :) Muzykę zapewniał DJ Pafcio, a gospodarze stadniny - Pani Małgosia, Pan Henryk Magda i Kamil zaszczycili nas swoją obecnością.



Przygotowaliśmy kilka niespodzianek dla uczestników. Stefan Darda - jeden z najlepszych pisarzy fantasy i horror w Polsce - podarował nam kilka kalendarzy wzorowanych na swoich książkach oraz książkę. Oczywiście wszystko z autografem. Natomiast zespół Eney przesłał nam swoją płytę, również z autografami. Magda z Kamilem również przygotowali dla nas niespodziankę: piękny pokaz sztucznych ogni rozświetlił niebo równo o północy. Zabawa trwała do 3 nad ranem. Tańce, hulanki, swawole! Ale "karczma" pozostała nienaruszona!

Na drugi dzień Adam przygotował na śniadanie żurek. Wierzcie mi, świetny na poimprezowy poranek :) Po śniadaniu część załóg musiała wracać do domku, część jednak została. Po obowiązkowym testowaniu alkomatem, postanowiliśmy pojechać w las. Pojechaliśmy do Skierbieszowa, potem w stronę Huszczki Dużej. Las Pańskiej Doliny czekał na nas w oddali. Las i jego drogi zrywkowe: pełne kolein, błota i klejącej się ziemi.


Jedziemy! Już na początku potężna koleina zweryfikowała zasadność płyt chroniących silnik w Mitsubishi Maćka. Drogę zagradzało nam wiele zwalonych drzew. Skutek silnych wiatrów sprzed kilku tygodni. Przejeżdżaliśmy przez zwalone pnie, ale niestety jeden z nich zabrał ze sobą drugą płytę spod auta Maćka. Trzeba uważać. Większość aut omija najcięższe odcinki - trzeba przecież wrócić jeszcze do domu na kołach. Jednak ci, którym brakowało zabawy w błocie mieli okazję poszaleć. I korzystali z tego! Po wyjechaniu z lasu skierowaliśmy się do Stryjowa i Orłowa Murowanego. W obu tych miejscach znajdują się ruiny pałacyków. W Stryjowie to już praktycznie ruiny, wszystko zostało rozebrane lub rozkradzione. Szkoda, bo ze zdjęć wynika, że pałacyk ten był perełką na tych terenach. Natomiast dworek w Orłowie Murowanym był użytkowany dłużej, ostatnio mieściła się tam szkoła. Teraz jednak jest to już tylko skorupa budynku. Nie można go zobaczyć od środka. Z Orłowa pojechaliśmy dalej w las. Po kluczyliśmy trochę, aż zrobiło się ciemno. Każdy zmęczony, nie wyspany do końca. Zapadła decyzja - wracamy na stadninę.


Tak oto zakończyło się 2-dniowe spotkanie Sylwestrowe 2013/2014 z Roztocze4x4.pl.

Czas zacząć myśleć o sezonie 2014r. Jak będzie? Lepiej, już nasza w tym głowa, żeby było lepiej. Chcielibyśmy odkryć więcej Ukrainy, bo nie dość, że jest na wyciągnięcie ręki, to jeszcze jest co odkrywać. Po Roztoczu oczywiście też pojeździmy. II Wielką Roztoczańską Włóczęgę już planujemy - termin ten sam - szykujcie urlopy!! 2 dniowych spotkań też kilka będzie. Najważniejsze dla nas jest jedno: jak to zrobić, żeby było lepiej i ładniej, jak podnieść poprzeczkę, jak się rozwinąć, abyście chcieli do nas wracać.

I tym optymistycznym akcentem i życzeniami samych pomyślności w nowym roku kończymy ten wpis.

Trzymajcie się ciepło!

Do zobaczenia na trasie!
Robert
Roztocze4x4.pl

wtorek, 8 października 2013

"Slava Ukraini!"

No i... stało się...

Roztocze4x4 wraz z 15 innymi załogami przetarło szlak offroadowy z Hrebennego do Lwowa :)

Jak już pisałem w poprzednim poście, postanowiliśmy zrobić imprezę na Ukrainie. I nawet zrobiliśmy. Co więcej - było SUPER!

3:30 nad ranem, budzik dzwonił natarczywie. Trzeba się zbierać. Wstawanie i tak przebiega sprawniej niż w statystyczny poniedziałek przed wyjściem do pracy. Przecież czeka PRZYGODA!

Chcieliśmy być w Tomaszowie Lubelskim przed 5:30. Około 4:30 wpakowaliśmy do auta jedzenie na obiad i Adamowe sprzęty wraz z właścicielem, zabraliśmy Wojtka i w drogę! Nadgorliwcy, Jacek z Sylwią w Dzikim Dziku, czekali już w umówionym miejscu.

Większość uczestników spała w Tomaszowie. Gdy tam zajechaliśmy, czekali już w gotowości na nas na parkingu. Odprawa przedwyjazdowa przebiegła bardzo szybko ze względu na temperaturę. Każdy dostał garść informacji o tym co się będzie działo, zestaw naklejek pamiątkowych zrobionych przez drukarnię Attyla i ruszyliśmy w drogę. Była równo 6 rano...

Świt dopiero nadchodził, a my dumną kolumną 17 samochodów podążaliśmy w stronę Hrebennego. Na samej granicy, po krótkiej rozmowie ze strażnikami, zostaliśmy skierowani na przygotowany dla nas pas do odprawy. W ciągu 20-25 minut w ekspresowym tempie zostaliśmy odprawieni, za co bardzo dziękujemy kierownikowi zmiany. Przejechaliśmy na stronę ukraińską. Po odczekaniu 30-40 minut przyszła do nas pani celnik, pozbierała paszporty, szybko i sprawnie wpisała nas w swój tajny rejestr i kazała jechać, życząc wszystkiego najlepszego.

Ukraina przywitała nas wstającym słońcem. Było coraz cieplej i przyjemniej. Zatankowaliśmy samochody, wymiana pieniążków i małe zakupy na stacji. Ruszyliśmy do Rawy Ruskiej: pięć Jeepów Grand Cherokee, trzy Nissany Patrole, dwa Ople Monterey, dwa Land Rovery Discovery i po jednym: Nissan Terrano, Jeep Wrangler Toyota LandCruiser HDJ80, Hyundai Galloper i Jeep Cherokee. Piękny zestaw...

Już w Rawie zaobserwowaliśmy, że ta kolumna robi piorunujące wrażenie na mieszkańcach. Każdy się oglądał, wielu robiło zdjęcia, każdy machał w pozdrowieniu.

Jak wyglądać ma trasa opisałem w poprzednim wpisie, więc nie będę się dokładnie nad tym rozpisywał. Skupię się na najciekawszych momentach i miejscach :) Tylko jak takie wybrać, kiedy niemal cała trasa była ciekawa :) ??

 Dojechaliśmy spokojnie do Potylicza. Pogoda była coraz lepsza, coraz cieplej i piękniej. Grupka jeszcze troszkę zaspana, ale spacerek od samochodów pod piękna cerkiew obudził już wszystkich :) Trafiliśmy na odprawiane nabożeństwo. Kiedy czekaliśmy na zakończenie, Wojtek, nasz nieoceniony przewodnik,  opowiedział nam kilka ciekawostek o tym miejscu. Po zakończeniu nabożeństwa weszliśmy do środka. Cerkiew ta robi ogromne wrażenie... Świetnie zachowane wnętrze i przepiękny ikonostas to główne cechy tego miejsca. Dodatkowo wrażenie mistycyzmu cerkwi potęgowały mocne promienie słoneczne wpadające przez okna i rozproszone na dymie z kadzideł... Magia...

Następnym punktem zaczepnym naszego wyjazdu był Magierów. Po drodze do niej mijaliśmy zaspane i ciche wsie, coraz bardziej nagie i przygotowywane do zimy pola uprawne, lasy malowane w kolory jesieni.
I to piękne, jesienne słońce, które towarzyszyło nam całą drogę...


Wreszcie Magierów, mała miejscowość z postkomunistycznym klimatem, piękną cerkwią ze złotym dachem, starym zniszczonym kościołem katolickim i pomnikami sportowców. Zatrzymaliśmy tam kolumnę na głównym placu miasteczka i sensacja gotowa :) Znowu pamiątkowe zdjęcia, uśmiechy, rozmowy z autochtonami. Spacer z Wojtkiem do kościoła, chwila historii.


Kolejnym punktem był Krechów. Jeśli ktoś czytał poprzednie posty (dzięki za to ;) ) to już wie, że w Krechowie jest jeden z najlepiej zachowanych i najpiękniejszych monastyrów. Wojtek zabrał grupę na chwilę refleksji w tym miejscu, a że pora była obiadowa, zaczęliśmy z Adamem gotować :) tzn Adam gotował, a ja oddawałem się kąpieli słonecznej :) Kiedy grupa wróciła, w kociołku nad ogniem wesoło bulgotała słynna w bractwie offroadowym grochówka roztoczańska! Zjedliśmy kociołkowe przysmaki i dalej w drogę. Czekało na nas wzgórze z mocnymi podjazdami, błotem i ciemnym lasem.



Nie zawiedliśmy się, piękny i śliski wjazd na wzgórze, las po horyzont, a błota było w sam raz, dla większości aut nawet troszkę za dużo. Kilometr kolein po krazach wypełnionych wodą i błotem zatrzymał kolumnę na 2h. Piękna walka i pełna współpraca. Po takim zmęczeniu cudownie było zobaczyć niesamowite widoki ze szczytu wzgórza.




Już po ciemku niestety zjechaliśmy do Żółkwi. Szybkie zwiedzanie miasteczka i zgodna decyzja: jedziemy jak najszybciej do hotelu.

Kilkadziesiąt kilometrów dobrym asfaltem i zameldowaliśmy się w Kopa Hotel na obrzeżach Lwowa. Skończyliśmy szybko kolację bo czekał na nas autokar, który zawiózł nas pod operę na stare miasto. Przeszliśmy kilkadziesiąt minut malowniczymi i klimatycznymi uliczkami, aż doszliśmy do centrum. Miejsce na integrację mieliśmy w restauracji "Kryjiwka", a tam tańce, hulanki, swawole :) oczywiście wszystko w grzecznie i w dobrym tonie :)

Rano, po śniadanku, wyruszyliśmy kolumną na cmentarz Łyczakowski. Nie obyło się bez przygód. Zatrzymała nas milicja. Ale kilka słów i humor Rafała wywołał uśmiech na ich twarzach. Mogliśmy jechać dalej. Na cmentarzu oprowadzał nas przewodnik lwowski Andrzej. Piękne, majestatyczne miejsce, dające dużo do przemyślenia o tym, w jak spokojnych czasach nam żyć przychodzi...




Z cmentarza pojechaliśmy na stare miasto. Spędziliśmy tam tylko 2 godziny, stanowczo za mało jak na to wspaniałe miasto... Kilka pamiątek, kawa, wiele zdjęć i trzeba było wracać. To było pożegnanie z Lwowem. Przebiliśmy się przez korki z centrum na obrzeża i skierowaliśmy się w stronę Żółkwi. Po kilku kilometrach asfaltu skręciliśmy na północ. Tereny inne niż dzień wcześniej. Nie byliśmy już na Roztoczu, gdzie pokonywaliśmy wzgórza. Tym razem jechaliśmy równinami na których królowały podmokłe łąki i lasy. Przez 2-3 godziny na zmianę a to kluczyliśmy pomiędzy drzewami w ciemnych i gęstych lasach, a to podziwialiśmy połacie wielkich ukraińskich pól.


Kiedy zgłodnieliśmy zatrzymaliśmy się zaraz za lasem, na łąkach. Rozpaliliśmy małe i zabezpieczone ognisko. Adam odgrzał bigos. Wojtek umilał czas opowieściami, znowu śpiewał, tylko tym razem przebrany za 150 letnią babcię, czym rozbawił wszystkich uczestników.

Robiło się późno, burzliwe narady wyłoniły konkretny plan: czas było pożegnać gościnną, piękną Ukrainę. Czas wracać do domu. Skierowaliśmy kolumnę na Żółkiew. Dobrymi asfaltowymi drogami dojechaliśmy do Rawy Ruskiej. Ostatnie zakupy cukierków, trochę alkoholu, tankowanie i ustawiliśmy się do odprawy na granicy. strażnicy ukraińscy zapytali tylko jak się bawiliśmy, a celnik, z miną dyktatora, sprawdził paszporty i kazał jechać. Wreszcie, a może niestety, byliśmy w Polsce. Jeszcze tylko odprawa i droga do domu stoi otworem.


Polska przywitała nas drogą równą jak stół. Przy tym co przeżyliśmy na Ukrainie, nie będę narzekał więcej na nasze drogi :) Zatrzymaliśmy się ostatni raz w Bełżcu na szybkie pożegnanie. Niestety to był koniec tej wycieczki...

I tak na koniec kilka przemyśleń.
Lwów to piękne miasto. Pozostał niedosyt bo nie udało się zwiedzić każdego zaplanowanego miejsca. Niestety czas płynął nieubłaganie... 3 dni to minimalny czas takiej wycieczki i następnym razem właśnie tyle będzie to trwać. Wiele się nauczyliśmy, wiemy co poprawić, żeby było lepiej i ciekawiej. Było bardzo fajnie, ale trzeba dążyć do perfekcji :)

Potwierdziło się też to, co zaobserwowałem podczas ostatniego wyjazdu: drogi straszne, knajpy bardzo ciekawe i tanie, ludzie przyjaźni, uśmiechnięci i życzliwi, piękne dziewczyny.

Nie ma się co bać Ukrainy. To nie jest państwo zachodnioeuropejskie. Nie oszukujmy się. Pretenduje do Europy ale jeszcze jej trochę brakuje. Stereotypy zaobserwowane wiele lat temu są jednak nieaktualne. Da się tam żyć, jest co zwiedzać, nikt nikogo nie morduje na każdym rogu, a milicja nie zatrzymuje po łapówki każdego z polska rejestracją. Zdarzają się wyjątki, jak wszędzie. U nas też. Dajmy im pewien kredyt zaufania, a możemy zobaczyć kawał naprawdę pięknego kraju.

Już tak na koniec: Dziękuję wszystkim uczestnikom za świetnie spędzony weekend. Wybaczcie niedociągnięcia, poprawimy się :) My z Wami bawiliśmy się wyśmienicie.

Kiedy wracamy do Lwowa i na Ukrainę? Bo to, że wracamy to pewne :) Chodzą nam po głowie najbliższe andrzejki, zmienimy scenariusz, poprawimy potknięcia i zrobimy imprezę lepszą niż ta. Bo poprzeczkę trzeba podnosić :)

Zapraszamy więc na offroadowe andrzejki na Ukrainie: 30.11 - 01.12.2013r

Slava Ukraini!

Do zobaczenia na trasie!
Robert
Roztocze4x4.pl

PS:
Specjalne podziękowania dla:
Moniki i Tomka
Ewy i Piotra 
Pauliny, Arka, Kasi i Grześka
Renaty i Marka
Ani, Ani i Kamila
Marty, Agnieszki i Łukasza
Izy, Tomka i Arka
Justyny i Jarka
Jankowi i Andrzejowi
Gosi, Wiktorii, Natalii i Jurkowi
Rafałowi
Marioli i Jarkowi
Agnieszce, Nikoli, Natalii i Pawłowi
Agnieszce i Grześkowi
Magdzie, Olkowi, Teresie i Grześkowi
Sylwii i Jackowi

Od załogi Roztocze4x4.pl :)

wtorek, 17 września 2013

Roztocze - na wschód od granicy


Ukraina ciągnie mnie jak magnes od dawna. Klimat, ludzie, absurdy. Piękne góry, ciepłe morze, bieda i bogactwo przeplatające się i żyjące obok siebie. Ja chyba nie jestem do końca normalny, ale epoka PRLu mnie fascynuje, a na  Ukrainie te szczątki wpływu ZSRR są widoczne dużo bardziej niż u nas.
I to był jeden z powodów, dla których postanowiliśmy odkryć Roztocze ukraińskie dla uczestników naszych imprez.

I tak to wyszło, że Roztocze4x4.pl przekracza granicę!! :)

Ale do rzeczy.

Dobra, jest sobota, 4 rano, auto spakowane czeka grzecznie pod domem. Aparat naładowany, GoPro gotowe. Szybkie śniadanie i jazda. Zabieram Adama i Wojtka, azymut na Hrebenne obrany i lecimy! Po drodze dołącza Jacek w swoim Dzikim Dziku - 4 litrowym Jeepie XJ. Dojazd do granicy bezproblemowy. Nad ziemią wisi jednak bardzo gęsta mgła. Obawialiśmy się kolejek chętnych do wjazdu na UA, jednak zostaliśmy mile zaskoczeni, tylko kilka samochodów. W jednym z aut czeka Kamil z ekipą. Jego śliczna Toyota LC70 widoczna jest z daleka. To ostatnie auto, które będzie uczestniczyć w naszym wyjeździe.
Mimo krótkiej kolejki granicę przekroczyliśmy po 1,5h. Trafiliśmy na zmianę warty po obu stronach przejścia i stąd ten czas oczekiwania. Sam przejazd przez kontrole bezproblemowy.

Ukraina wita nas słońcem i coraz wyższymi temperaturami. Szybkie tankowanie, wymiana waluty i małe zakupy na najbliższej stacji. Każdy z niecierpliwością czeka, aż zjedziemy z asfaltu na szuter. Wojtek, jak to "rasowy" przewodnik porozkładał mapy, chwilę spędziliśmy nad powtórzeniem zaplanowanej trasy, i w drogę. Do Rawy Ruskiej asfaltem, przez centrum miasteczka, wjechaliśmy na obrzeża. Tam pierwszy raz poczułem na kręgosłupie czym są asfaltowe drogi Ukrainy. Najlepiej opisuje to pewien dowcip: "Jadę sobie spokojnie dziurą, a tu asfalt!" Drogi są masakryczne... 20km/h, myszkowanie po całej szerokości drogi, aby wybrać najdogodniejsze miejsca na wpadnięcia w wyłom... Ja prowadzę grupkę, więc moje Maleństwo przeciera szlak. W lusterku widziałem tylko jak Kamil z Jackiem też walczą z drogą. Jak się jednak okazało później, to co zobaczyliśmy i poczuliśmy w Rawie, to nie były najgorsze nawierzchnie...

Plan początku trasy pierwotnie był troszkę inny, jednak stan "asfaltu" i chęć zjazdu z utartych szlaków, szybko zweryfikowały założenia. Zjechaliśmy w pierwszą z brzegu drogę polną, piękny wąwóz i wreszcie zagłębiliśmy się w bezdroża Ukrainy. Kilka wiosek po drodze, ludzie machający i pozdrawiający, droga szutrowa dużo lepsza niż asfalt. Tak minął pierwszy etap podróży - dojechaliśmy do Potylicza.


Potylicz to jedno z najstarszych i najpiękniejszych miasteczek na Roztoczu Ukraińskim, którego korzenie sięgają połowy XIII wieku. Nad miasteczkiem góruje niesamowita, drewniana cerkiew. Jest najstarszą drewnianą cerkwią na Roztoczu, a wielu uważa, że najstarszą w całej Europie. Mieliśmy trochę szczęścia, obywało się własnie nabożeństwo i moglismy dzięki temu podziwiać wystrój i piękny ikonostas.

Mieliśmy przed sobą kilkadziesiąt km do przejechania, więc wizyta była króciutka. Wskoczyliśmy w auta i dalej w trasę. Chwilę na tfu tfu asfalcie i uciekamy na szutry. Mijamy wsie, gdzie czas się zatrzymał, a ludzie żyją z tego, co wypracują na roli. Widzieliśmy wiele całych rodzin, dwa - trzy pokolenia, pracujących wspólnie przy wykopkach ziemniaków. Znowu rzuca się w oczy życzliwość tych ludzi. Machają, śmieją się do nas i pozdrawiają. Każdy chce pomóc, pokazać drogę. Jedną z wielu sytuacji, które utkwiły mi w pamięci, był moment, kiedy droga skończyła się nam obok 3 gospodarstw. Mapa pokazywała, że droga jest. Jednak nie mogliśmy jej znaleźć. Chwilę kręciliśmy się drodze szukając przejazdu, a wtedy z wszystkich 3 gospodarstw wybiegli ludzie, zaczęli pokazywać gdzie jest droga, którędy jechać. Po kilku latach turystycznej jazdy samochodem po Roztoczu nie spotkałem się z taką sytuacją. Przez ten weekend życie pokazało, że nie była to sytuacja wyjątkowa. Ludzie tam chcą pomagać, sprawia im to przyjemność, a wystarczy im tylko podziękowanie i dobre słowo.



Lasami, polami, czasami i brodami, dojechaliśmy do następnego miasteczka - Magierowa. Już na początku wita nas pomnik boksera i siatkarki, a w samym centrum stoi Pomnik Lotników. To pozostałości i pamiątki po Związku Radzieckim. Znajduje się też tam zniszczony kościół katolicki. Chwila postoju i jedziemy dalej! Na "zdobycie" czeka Żółkiew. Po drodze mijamy jeszcze Kunin i wkraczamy do Krechowa. Samo miasteczko nie wyróżnia się niczym szczególnym, poza pysznymi pomidorkami które tam kupiliśmy :) Posiada jednak jedną perłę na swoich obrzeżach. Jest to potężny i majestatyczny monastyr Bazylianów z prześliczną cerkwią pw. Św. Mikołaja. Chwila zadumy, wsłuchaliśmy się w opowieści Wojtka o monastyrze. Niestety trzeba jechać dalej, za dużo przed nami!

Po dłuższej chwili dojechaliśmy do Żółkwi. Jest to jedno z większych miasteczek na trasie Hrebenne - Lwów. Każdy zainteresowany może przeczytać historię Żółkwi w internecie lub w książkach, dlatego nie będę opisywał suchych faktów. Wojtek nie omieszkał poopowiadać nam trochę o tym miejscu. Jako, że pora była obiadowa, postanowiliśmy posilić się przed dalszą drogą. Zamówiliśmy barszcz ukraiński i pierogi. Barszczyk był dobry. Ale pierogi podobne do ruskich, tylko że farsz był z samych ziemniaków bez sera, delikatnie mówiąc do najlepszych nie należały. Szybko się pozbieraliśmy, uzupełniliśmy zapasy w sklepiku i jazda dalej! Przed nami ostatni etap drogi! Na Lwów Panowie! Na Lwów!

Na planowanej trasie przejazdu większych miejscowości być nie powinno. A zatem, dróg pseudo-asfaltowych też nie będzie :) Znowu pola, lasy, szutry, wioseczki. Cud, miód i orzeszki dla każdego miłośnika turystyki offroadowej. Jedziemy już bez przeszkód, błoto w lasach, trudne i śliskie podjazdy i zjazdy, ludzie pozdrawiający naszą karawanę, piękne widoki na szczytach wzgórz. Aż chce się żyć!



W tak sielskiej atmosferze dojeżdżamy na przedmieścia Lwowa. Teraz już tylko asfalt, na szczęście gładki jak stół. Jest godzina 19, do zachodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu, postanowiliśmy pozwiedzać. Skierowaliśmy się w stronę Wysokiego Zamku, jednego z najwyższych wzgórz Roztocza zarówno ukraińskiego jak i polskiego. Kilkaset schodów do pokonania, ale warto było! Roztacza się stamtąd niesamowity widok na panoramę Lwowa. Z jednej strony stare miasto, z drugiej nowa część. Na szczyt weszliśmy właściwie w ostatniej chwili, kiedy to słońce zbliżało się już do linii horyzontu. Kilka zdjęć pamiątkowych i schodzimy do aut. Wszyscy zmęczeni, ale szczęśliwy. Przejechaliśmy około 125km. Jak na podróż w większości po bezdrożach, jest to fajny wynik. Na nocleg wybraliśmy hotel Sonata, choć stosunkowo drogi, to bardzo dobry, a i auta były bezpieczne na parkinu. Szybki prysznic, zamówienie taksówki i biegniemy podbijać Lwów! Ze względów bezpieczeństwa aparaty zostały w hotelu, więc zdjęć nie było. Chociaż może to i lepiej... :)



Stare Miasto tętni życiem. Na ulicach spotykamy bardzo dużo młodych ludzi, którzy przyszli się bawić do knajp. W oczy rzuca się jedno: Lwów i jego mieszkańców ciągnie do zachodu. Knajpy jak w Polsce w większych miastach, pełno świateł, taksówek, fontann i pomników. Na ulicach masa straganów, a to z lodami, a to z fast foodem. Wojtek zna Lwów, ja jestem tam pierwszy raz, niektórzy z naszych kolegów byli tutaj. Zdajemy się na gust Wojtka, prowadzi nas do knajpki, która nazwa się "Hasowa Lampa" - Lampa Naftowa na ulicy Ormiańskiej. Z zewnątrz niepozorna. W środku w sumie też... ALE za to jaka wysoka! ma kilka (nie policzyłem ile) pięter. Gonimy na samą górę, uff udało się znaleźć stoli dla 8 osób. Siadamy i zamawiamy! Jedzonko, piwo i "горілка". I jak to w filmach robią... 

-------------- 4 godziny później ---------------------

Opuszczamy lokal. Jedzenie dobre i tanie, alkohol też. Pełen wybór. Jest późno, część z nas postanowiła wracać do hotelu, a część jeszcze nie :) odnaleźliśmy inną knajpkę, klimatyczna, kilka osób w środku ceny fajne, jakieś napisy S&M na drzwiach ( i nie chodzi tu o płytę zespołu Metallica)... Dopijamy drinki i ewakuacja. Podejmujemy decyzję - wracamy odpocząć. Andrij wiezie nas swoja taksówką do hotelu. Prysznic i spać... Długi dzień, a jutro trzeba niestety wracać...

Wstajemy około 8, szybki prysznic, śniadanie (bardzo dobre i spory wybór) w hotelu. Część z nas nie nasyciła się Lwowem, postanowili na własną rękę pozwiedzać jeszcze miasto. My musimy załatwić kilka spraw związanych z przygotowywaną na 5 października imprezą offroadową, więc pakujemy się i jedziemy. Małe załatwienia na mieście, jedziemy na Cmentarz Łyczakowski. Igor pokazuje, gdzie możemy zaparkować nasze maszyny. A tak na marginesie - Igor to ciekawy facet. Pilnuje twardą ręką porządku przed cmentarzem. Od niego zależy gdzie i kto zaparkuje swoje autobusy, busy i samochody. Każdy liczy się z jego zdaniem. Witamy się z nim i idziemy na cmentarz. Oczywiście najpierw bilety (sic!) 15 hrywien za osobę, szybko odszukujemy grób Marii Konopnickiej i Gabrieli Zapolskiej. Na więcej nie ma czasu, niestety :( wszystko szybko, ale, jakby nie było, jesteśmy trochę w pracy ;) Poszliśmy do części cmentarza zwanej "Cmentarzem Orląt Lwowskich" - miejsce upamiętniające bohaterstwo i walkę obrońców Lwowa z lat 1918 - 1920r. Wojtek nie byłby sobą, gdyby nie snuł opowieści o tym miejscu, o wydarzeniach z tamtych lat. Miejsce zachęca do refleksji....



Musimy wracać, przed nami kilometry tras, a teren z map wygląda na bagnisty... może być wesoło. Wskakujemy w maszyny, kierunek Żółkiew. Po kilku kilometrach odbijamy w prawo i wpadamy znowu na paskudny asfalt. Na szczęście tylko chwila i droga zamienia się w polną. Naszym celem jest położone tuż obok granicy z Polską miasteczko Bełz. Chcemy spełnić marzenie Wojtka - od lat marzył o tym, żeby zaśpiewać piosenkę "Moje miasto Bełz" na ryneczku. Tereny maja być bagniste, dużo małych rzeczek i kanałów. Trzymamy się więc utwardzonych dróg szutrowych. Spróbowaliśmy zjechać w jednym czy dwóch miejscach, ale niestety roślinność zmieniła się z trawiastych w trzciny, więc odpuściliśmy. Ta część trasy jednak jest bardziej płaska, niż sobotnia. Pola, lasy i maleńkie wioseczki. Wszystko co najpiękniejsze na Ukrainie znajdujemy również tutaj. Lasy jednak są bardziej gęste, mniej uczęszczane. Lakier aut trochę cierpi na tym...



Bez przeszkód i przygód dojeżdżamy do Bełzu. Tam znowu zrobilismy małą sensację. Wojtek spełnił swoje marzenie, zaśpiewał i dostał burzę oklasków od tubylców. Kilkoro dzieciaczków zafascynowanych naszymi autami namówiło nas do przewiezienia. Takiego ryku silników na ryneczku chyba jeszcze nie słyszano! Aż strach się bać, co będzie 6 października jak wpadniemy tam na kilkanaście aut :)



Zmęczenie wychodzi coraz mocniej, jesteśmy kilka km od granicy. Jednak do przejścia granicznego prawie 50km... Jedziemy, ludzie żegnają nas, machają przyjaźnie i pozdrawiają. Teraz zaczął się najgorszy odcinek drogi... sam asfalt, który wygląda jak po nalocie bombowym... Gdzie możemy jedziemy poboczem, jeśli się nie da, to prędkość przelotowa na granicy 20km/h jest wyczynem. Mijamy opuszczone wsie i miasteczka, przygnębiające wrażenie robią wielkie bloki wieloklatkowe całkowicie puste, bez okien, drzwi, zarośnięte krzakami. Po 2h docieramy do Rawy Ruskiej, stąd już rzut beretem do granicy. Nie wiemy jaka jest kolejka na wyjazd z Ukrainy, więc postanowiliśmy zjeść coś ciepłego w lokalnej restauracji. Oczywiście znowu barszczyk ukraiński, ale na drugie danie już nie kombinowaliśmy - klasyczna pierś z kurczaka i frytki. Przed samą granicą tankowanie aut do pełna i jedziemy do przejścia. Na szczęście kolejek nie ma wcale. Ukraiński strażnik kazał pokazać mu nr ramy w moim Maleństwie. Cwaniak myślał, że mnie zaskoczy, ale byłem przygotowany :) Sprawdził nr i poszedł niepocieszony. Odprawa paszportowa, rzut okiem do bagażnika i hop na stronę polską. Nasi pogranicznicy nie stwarzali żadnych problemów, pogadaliśmy ze strażnikami o naszych autach, pośmialiśmy się troszkę, kilka anegdot z wyjazdu, szybka odprawa i jesteśmy w Polsce! Nareszcie bo drogi będą ŚWIETNE, ale też niestety, bo kolejna przygoda dobiegała końca...



Na koniec kilka słów podsumowania i moich osobistych odczuć. Wiem, że lubię Ukrainę, jej mieszkańców, miasteczka i wsie. Urocze są kolorowe cerkwie praktycznie w każdej miejscowości i wsi. Ich niebieskie, złote i srebrne dachy widać z daleka, taki drogowskaz. Ludzie są strasznie życzliwi. Pomagali nam, wskazywali drogę. Nie mieliśmy problemów z policją, chociaż mieliśmy z nimi spotkanie bliskiego stopnia we Lwowie. Granica, celnicy i strażnicy OK. Ceny jedzenia w knajpach dużego miasta są niższe niż w Zamościu, alkohol tańszy, paliwo tańsze, a zakazów jakby mniej. Nie zastanawiasz się, czy możesz wjechać do lasu: jest szlaban = nie jedziesz, nie ma szlabanu = jedziesz. Proste, nie? Da się? DA!

Jednak Ukrainie do Europy jeszcze daleko. Infrastruktura drogowa jest wyznacznikiem rozwoju, cywilizacja wymusza szybkość w działaniu. Niestety bez dróg nie da się szybko podróżować, przewozić towarów. A drogi asfaltowe to największa bolączka Ukrainy. Chociaż z drugiej strony... Mam w poważaniu drogi asfaltowe! Ja kocham offroad, to jest pasja, chcę zwiedzać piękne miejsca, trudno dostępne tereny i czuć klimat, ten niesamowity klimat, który jest zabijany przez pogoń za pieniądzem. Na szczęście Ukraina tego klimatu ma pod dostatkiem. I właśnie za to ją lubię.

PS: Pełna relacja zdjęciowa w galerii :)

Do zobaczenia na trasie!
Robert
Roztocze4x4.pl