Ukraina ciągnie mnie jak magnes od dawna. Klimat, ludzie, absurdy. Piękne góry, ciepłe morze, bieda i bogactwo przeplatające się i żyjące obok siebie. Ja chyba nie jestem do końca normalny, ale epoka PRLu mnie fascynuje, a na Ukrainie te szczątki wpływu ZSRR są widoczne dużo bardziej niż u nas.
I to był jeden z powodów, dla których postanowiliśmy odkryć Roztocze ukraińskie dla uczestników naszych imprez.
I tak to wyszło, że
Roztocze4x4.pl przekracza granicę!! :)
Ale do rzeczy.
Dobra, jest sobota, 4 rano, auto spakowane czeka grzecznie pod domem. Aparat naładowany, GoPro gotowe. Szybkie śniadanie i jazda. Zabieram Adama i Wojtka, azymut na Hrebenne obrany i lecimy! Po drodze dołącza Jacek w swoim Dzikim Dziku - 4 litrowym Jeepie XJ. Dojazd do granicy bezproblemowy. Nad ziemią wisi jednak bardzo gęsta mgła. Obawialiśmy się kolejek chętnych do wjazdu na UA, jednak zostaliśmy mile zaskoczeni, tylko kilka samochodów. W jednym z aut czeka Kamil z ekipą. Jego śliczna Toyota LC70 widoczna jest z daleka. To ostatnie auto, które będzie uczestniczyć w naszym wyjeździe.
Mimo krótkiej kolejki granicę przekroczyliśmy po 1,5h. Trafiliśmy na zmianę warty po obu stronach przejścia i stąd ten czas oczekiwania. Sam przejazd przez kontrole bezproblemowy.
Ukraina wita nas słońcem i coraz wyższymi temperaturami. Szybkie tankowanie, wymiana waluty i małe zakupy na najbliższej stacji. Każdy z niecierpliwością czeka, aż zjedziemy z asfaltu na szuter. Wojtek, jak to "rasowy" przewodnik porozkładał mapy, chwilę spędziliśmy nad powtórzeniem zaplanowanej trasy, i w drogę. Do Rawy Ruskiej asfaltem, przez centrum miasteczka, wjechaliśmy na obrzeża. Tam pierwszy raz poczułem na kręgosłupie czym są asfaltowe drogi Ukrainy. Najlepiej opisuje to pewien dowcip: "Jadę sobie spokojnie dziurą, a tu asfalt!" Drogi są masakryczne... 20km/h, myszkowanie po całej szerokości drogi, aby wybrać najdogodniejsze miejsca na wpadnięcia w wyłom... Ja prowadzę grupkę, więc moje Maleństwo przeciera szlak. W lusterku widziałem tylko jak Kamil z Jackiem też walczą z drogą. Jak się jednak okazało później, to co zobaczyliśmy i poczuliśmy w Rawie, to nie były najgorsze nawierzchnie...
Plan początku trasy pierwotnie był troszkę inny, jednak stan "asfaltu" i chęć zjazdu z utartych szlaków, szybko zweryfikowały założenia. Zjechaliśmy w pierwszą z brzegu drogę polną, piękny wąwóz i wreszcie zagłębiliśmy się w bezdroża Ukrainy. Kilka wiosek po drodze, ludzie machający i pozdrawiający, droga szutrowa dużo lepsza niż asfalt. Tak minął pierwszy etap podróży - dojechaliśmy do Potylicza.
Potylicz to jedno z najstarszych i najpiękniejszych miasteczek na Roztoczu Ukraińskim, którego korzenie sięgają połowy XIII wieku. Nad miasteczkiem góruje niesamowita, drewniana cerkiew. Jest najstarszą drewnianą cerkwią na Roztoczu, a wielu uważa, że najstarszą w całej Europie. Mieliśmy trochę szczęścia, obywało się własnie nabożeństwo i moglismy dzięki temu podziwiać wystrój i piękny ikonostas.
Mieliśmy przed sobą kilkadziesiąt km do przejechania, więc wizyta była króciutka. Wskoczyliśmy w auta i dalej w trasę. Chwilę na tfu tfu asfalcie i uciekamy na szutry. Mijamy wsie, gdzie czas się zatrzymał, a ludzie żyją z tego, co wypracują na roli. Widzieliśmy wiele całych rodzin, dwa - trzy pokolenia, pracujących wspólnie przy wykopkach ziemniaków. Znowu rzuca się w oczy życzliwość tych ludzi. Machają, śmieją się do nas i pozdrawiają. Każdy chce pomóc, pokazać drogę. Jedną z wielu sytuacji, które utkwiły mi w pamięci, był moment, kiedy droga skończyła się nam obok 3 gospodarstw. Mapa pokazywała, że droga jest. Jednak nie mogliśmy jej znaleźć. Chwilę kręciliśmy się drodze szukając przejazdu, a wtedy z wszystkich 3 gospodarstw wybiegli ludzie, zaczęli pokazywać gdzie jest droga, którędy jechać. Po kilku latach turystycznej jazdy samochodem po Roztoczu nie spotkałem się z taką sytuacją. Przez ten weekend życie pokazało, że nie była to sytuacja wyjątkowa. Ludzie tam chcą pomagać, sprawia im to przyjemność, a wystarczy im tylko podziękowanie i dobre słowo.
Lasami, polami, czasami i brodami, dojechaliśmy do następnego miasteczka - Magierowa. Już na początku wita nas pomnik boksera i siatkarki, a w samym centrum stoi Pomnik Lotników. To pozostałości i pamiątki po Związku Radzieckim. Znajduje się też tam zniszczony kościół katolicki. Chwila postoju i jedziemy dalej! Na "zdobycie" czeka Żółkiew. Po drodze mijamy jeszcze Kunin i wkraczamy do Krechowa. Samo miasteczko nie wyróżnia się niczym szczególnym, poza pysznymi pomidorkami które tam kupiliśmy :) Posiada jednak jedną perłę na swoich obrzeżach. Jest to potężny i majestatyczny monastyr Bazylianów z prześliczną cerkwią pw. Św. Mikołaja. Chwila zadumy, wsłuchaliśmy się w opowieści Wojtka o monastyrze. Niestety trzeba jechać dalej, za dużo przed nami!
Po dłuższej chwili dojechaliśmy do Żółkwi. Jest to jedno z większych miasteczek na trasie Hrebenne - Lwów. Każdy zainteresowany może przeczytać historię Żółkwi w internecie lub w książkach, dlatego nie będę opisywał suchych faktów. Wojtek nie omieszkał poopowiadać nam trochę o tym miejscu. Jako, że pora była obiadowa, postanowiliśmy posilić się przed dalszą drogą. Zamówiliśmy barszcz ukraiński i pierogi. Barszczyk był dobry. Ale pierogi podobne do ruskich, tylko że farsz był z samych ziemniaków bez sera, delikatnie mówiąc do najlepszych nie należały. Szybko się pozbieraliśmy, uzupełniliśmy zapasy w sklepiku i jazda dalej! Przed nami ostatni etap drogi! Na Lwów Panowie! Na Lwów!
Na planowanej trasie przejazdu większych miejscowości być nie powinno. A zatem, dróg pseudo-asfaltowych też nie będzie :) Znowu pola, lasy, szutry, wioseczki. Cud, miód i orzeszki dla każdego miłośnika turystyki offroadowej. Jedziemy już bez przeszkód, błoto w lasach, trudne i śliskie podjazdy i zjazdy, ludzie pozdrawiający naszą karawanę, piękne widoki na szczytach wzgórz. Aż chce się żyć!
W tak sielskiej atmosferze dojeżdżamy na przedmieścia Lwowa. Teraz już tylko asfalt, na szczęście gładki jak stół. Jest godzina 19, do zachodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu, postanowiliśmy pozwiedzać. Skierowaliśmy się w stronę Wysokiego Zamku, jednego z najwyższych wzgórz Roztocza zarówno ukraińskiego jak i polskiego. Kilkaset schodów do pokonania, ale warto było! Roztacza się stamtąd niesamowity widok na panoramę Lwowa. Z jednej strony stare miasto, z drugiej nowa część. Na szczyt weszliśmy właściwie w ostatniej chwili, kiedy to słońce zbliżało się już do linii horyzontu. Kilka zdjęć pamiątkowych i schodzimy do aut. Wszyscy zmęczeni, ale szczęśliwy. Przejechaliśmy około 125km. Jak na podróż w większości po bezdrożach, jest to fajny wynik. Na nocleg wybraliśmy hotel Sonata, choć stosunkowo drogi, to bardzo dobry, a i auta były bezpieczne na parkinu. Szybki prysznic, zamówienie taksówki i biegniemy podbijać Lwów! Ze względów bezpieczeństwa aparaty zostały w hotelu, więc zdjęć nie było. Chociaż może to i lepiej... :)
Stare Miasto tętni życiem. Na ulicach spotykamy bardzo dużo młodych ludzi, którzy przyszli się bawić do knajp. W oczy rzuca się jedno: Lwów i jego mieszkańców ciągnie do zachodu. Knajpy jak w Polsce w większych miastach, pełno świateł, taksówek, fontann i pomników. Na ulicach masa straganów, a to z lodami, a to z fast foodem. Wojtek zna Lwów, ja jestem tam pierwszy raz, niektórzy z naszych kolegów byli tutaj. Zdajemy się na gust Wojtka, prowadzi nas do knajpki, która nazwa się "Hasowa Lampa" - Lampa Naftowa na ulicy Ormiańskiej. Z zewnątrz niepozorna. W środku w sumie też... ALE za to jaka wysoka! ma kilka (nie policzyłem ile) pięter. Gonimy na samą górę, uff udało się znaleźć stoli dla 8 osób. Siadamy i zamawiamy! Jedzonko, piwo i "
горілка". I jak to w filmach robią...
-------------- 4 godziny później ---------------------
Opuszczamy lokal. Jedzenie dobre i tanie, alkohol też. Pełen wybór. Jest późno, część z nas postanowiła wracać do hotelu, a część jeszcze nie :) odnaleźliśmy inną knajpkę, klimatyczna, kilka osób w środku ceny fajne, jakieś napisy S&M na drzwiach ( i nie chodzi tu o płytę zespołu Metallica)... Dopijamy drinki i ewakuacja. Podejmujemy decyzję - wracamy odpocząć. Andrij wiezie nas swoja taksówką do hotelu. Prysznic i spać... Długi dzień, a jutro trzeba niestety wracać...
Wstajemy około 8, szybki prysznic, śniadanie (bardzo dobre i spory wybór) w hotelu. Część z nas nie nasyciła się Lwowem, postanowili na własną rękę pozwiedzać jeszcze miasto. My musimy załatwić kilka spraw związanych z przygotowywaną na 5 października imprezą offroadową, więc pakujemy się i jedziemy. Małe załatwienia na mieście, jedziemy na Cmentarz Łyczakowski. Igor pokazuje, gdzie możemy zaparkować nasze maszyny. A tak na marginesie - Igor to ciekawy facet. Pilnuje twardą ręką porządku przed cmentarzem. Od niego zależy gdzie i kto zaparkuje swoje autobusy, busy i samochody. Każdy liczy się z jego zdaniem. Witamy się z nim i idziemy na cmentarz. Oczywiście najpierw bilety (sic!) 15 hrywien za osobę, szybko odszukujemy grób Marii Konopnickiej i Gabrieli Zapolskiej. Na więcej nie ma czasu, niestety :( wszystko szybko, ale, jakby nie było, jesteśmy trochę w pracy ;) Poszliśmy do części cmentarza zwanej "Cmentarzem Orląt Lwowskich" - miejsce upamiętniające bohaterstwo i walkę obrońców Lwowa z lat 1918 - 1920r. Wojtek nie byłby sobą, gdyby nie snuł opowieści o tym miejscu, o wydarzeniach z tamtych lat. Miejsce zachęca do refleksji....
Musimy wracać, przed nami kilometry tras, a teren z map wygląda na bagnisty... może być wesoło. Wskakujemy w maszyny, kierunek Żółkiew. Po kilku kilometrach odbijamy w prawo i wpadamy znowu na paskudny asfalt. Na szczęście tylko chwila i droga zamienia się w polną. Naszym celem jest położone tuż obok granicy z Polską miasteczko Bełz. Chcemy spełnić marzenie Wojtka - od lat marzył o tym, żeby zaśpiewać piosenkę "Moje miasto Bełz" na ryneczku. Tereny maja być bagniste, dużo małych rzeczek i kanałów. Trzymamy się więc utwardzonych dróg szutrowych. Spróbowaliśmy zjechać w jednym czy dwóch miejscach, ale niestety roślinność zmieniła się z trawiastych w trzciny, więc odpuściliśmy. Ta część trasy jednak jest bardziej płaska, niż sobotnia. Pola, lasy i maleńkie wioseczki. Wszystko co najpiękniejsze na Ukrainie znajdujemy również tutaj. Lasy jednak są bardziej gęste, mniej uczęszczane. Lakier aut trochę cierpi na tym...
Bez przeszkód i przygód dojeżdżamy do Bełzu. Tam znowu zrobilismy małą sensację. Wojtek spełnił swoje marzenie, zaśpiewał i dostał burzę oklasków od tubylców. Kilkoro dzieciaczków zafascynowanych naszymi autami namówiło nas do przewiezienia. Takiego ryku silników na ryneczku chyba jeszcze nie słyszano! Aż strach się bać, co będzie 6 października jak wpadniemy tam na kilkanaście aut :)
Zmęczenie wychodzi coraz mocniej, jesteśmy kilka km od granicy. Jednak do przejścia granicznego prawie 50km... Jedziemy, ludzie żegnają nas, machają przyjaźnie i pozdrawiają. Teraz zaczął się najgorszy odcinek drogi... sam asfalt, który wygląda jak po nalocie bombowym... Gdzie możemy jedziemy poboczem, jeśli się nie da, to prędkość przelotowa na granicy 20km/h jest wyczynem. Mijamy opuszczone wsie i miasteczka, przygnębiające wrażenie robią wielkie bloki wieloklatkowe całkowicie puste, bez okien, drzwi, zarośnięte krzakami. Po 2h docieramy do Rawy Ruskiej, stąd już rzut beretem do granicy. Nie wiemy jaka jest kolejka na wyjazd z Ukrainy, więc postanowiliśmy zjeść coś ciepłego w lokalnej restauracji. Oczywiście znowu barszczyk ukraiński, ale na drugie danie już nie kombinowaliśmy - klasyczna pierś z kurczaka i frytki. Przed samą granicą tankowanie aut do pełna i jedziemy do przejścia. Na szczęście kolejek nie ma wcale. Ukraiński strażnik kazał pokazać mu nr ramy w moim Maleństwie. Cwaniak myślał, że mnie zaskoczy, ale byłem przygotowany :) Sprawdził nr i poszedł niepocieszony. Odprawa paszportowa, rzut okiem do bagażnika i hop na stronę polską. Nasi pogranicznicy nie stwarzali żadnych problemów, pogadaliśmy ze strażnikami o naszych autach, pośmialiśmy się troszkę, kilka anegdot z wyjazdu, szybka odprawa i jesteśmy w Polsce! Nareszcie bo drogi będą ŚWIETNE, ale też niestety, bo kolejna przygoda dobiegała końca...
Na koniec kilka słów podsumowania i moich osobistych odczuć. Wiem, że lubię Ukrainę, jej mieszkańców, miasteczka i wsie. Urocze są kolorowe cerkwie praktycznie w każdej miejscowości i wsi. Ich niebieskie, złote i srebrne dachy widać z daleka, taki drogowskaz. Ludzie są strasznie życzliwi. Pomagali nam, wskazywali drogę. Nie mieliśmy problemów z policją, chociaż mieliśmy z nimi spotkanie bliskiego stopnia we Lwowie. Granica, celnicy i strażnicy OK. Ceny jedzenia w knajpach dużego miasta są niższe niż w Zamościu, alkohol tańszy, paliwo tańsze, a zakazów jakby mniej. Nie zastanawiasz się, czy możesz wjechać do lasu: jest szlaban = nie jedziesz, nie ma szlabanu = jedziesz. Proste, nie? Da się? DA!
Jednak Ukrainie do Europy jeszcze daleko. Infrastruktura drogowa jest wyznacznikiem rozwoju, cywilizacja wymusza szybkość w działaniu. Niestety bez dróg nie da się szybko podróżować, przewozić towarów. A drogi asfaltowe to największa bolączka Ukrainy. Chociaż z drugiej strony... Mam w poważaniu drogi asfaltowe! Ja kocham offroad, to jest pasja, chcę zwiedzać piękne miejsca, trudno dostępne tereny i czuć klimat, ten niesamowity klimat, który jest zabijany przez pogoń za pieniądzem. Na szczęście Ukraina tego klimatu ma pod dostatkiem. I właśnie za to ją lubię.
PS: Pełna relacja zdjęciowa w
galerii :)
Do zobaczenia na trasie!
Robert
Roztocze4x4.pl